Czemu słowa Tarasenki o rewizji granic trafiły na podatny grunt?

Grzegorz Pac

Nikt w ciągu ostatnich dwóch miesięcy nie zaszkodził sprawie poparcia Polaków dla ukraińskiej walki o wolność tak, jak udało się rzecznikowi Prawego Sektora, Andrijowi Tarasence, za pomocą jednego wywiadu udzielonego „Rzeczpospolitej”.

Wywiad z Tarasenką ukazał się 29 stycznia. I od razu wywołał burzę. Wystarczy rzut oka na polski Internet – pod każdym właściwie artykułem dotyczącym Ukrainy, łamania praw człowieka czy Majdanu pojawiają się cytaty z wypowiedzi Tarasenki o tym, że Przemyśl powinien być Polsce zabrany, a mordy UPA na Polakach „to brednie”. Tak komentowane są też pro-ukraińskie akcje na portalach społecznościowych, podobne komentarze otrzymują wszyscy apelujący o solidarność, pomoc materialną dla Majdanu, podpisywanie petycji. I mleko, niestety, już się rozlało – Prawy Sektor wyjaśnił swoje stanowisko, odcinając się od antypolskich resentymentów, ale Internet żyje swoim życiem, a jeden z poczytnych polskich tabloidów bije dziś po oczach tytułem „Ukraińcy żądają Przemyśla. Banderowcy rosną w siłę”.

Dla nas, starających się mobilizować polskie społeczeństwo, aby nie zapominało o swoim sąsiedzie, słowa Tarasenki były jak strzał w kolano – zamiast wzywać ludzi do organizowania poparcia, tłumaczymy, jaki jest faktyczny stosunek działaczy Majdanu i społeczeństwa Ukrainy do Polski i przekonujemy, że popierając Ukraińców walczących o wolność wcale nie karmią rosnącego w wschodzie wroga, któremu na imię ukraiński nacjonalizm.

Czemu słowa Tarasenki trafiły na tak podatny grunt? Z kilku powodów. Po pierwsze trudne dzieje relacji polsko-ukraińskich powodują, że wielu Polaków żywi wobec Ukraińców rozmaite uprzedzenia. Wiąże się to przede wszystkim z pamięcią o Polakach zamordowanych na Wołyniu i w Galicji Wschodniej w latach 1943-44, żywej w wielu rodzinach, ale także szerzej – w społeczeństwie. Dla Polaków to główne skojarzenie z UPA i ukraińskim ruchem narodowym – jego antysowieckiego oblicza nie są zwykle świadomi, a o walce toczonej przez UPA przeciw okupacji radzieckiej nie wiedzą specjalnie wiele. Stąd na widok portretów Stepana Bandery i czarno-czerwonych flag OUN-UPA większość Polaków reaguje negatywnie, podejrzewając antypolskie resentymenty u wykorzystujących tę symbolikę. Zważywszy na przeszłości – nie powinno to w zasadzie dziwić. Jest to jednak szczególnie mocne teraz, jako że w ciągu ostatnich kilku lat wyjątkowo głośne i obecne w mediach są środowiska, które czczenia pamięci Polaków, którzy zginęli z rąk Ukraińców, nie chcą łączyć z budowaniem opartego na prawdzie pojednania między naszymi narodami, ale raczej wykorzystują to do propagowania anty-ukraińskich fobii i szerzenia nienawiści. Ci, którzy tak myślą, opowiadając brednie planach przejęcia przez Ukraińców ziem południowo-wschodniej Polski, znaleźli w wypowiedzi Tarasenki doskonały dowód i stwierdzają teraz z satysfakcją „a nie mówiłem”.

Drugi powód to niewątpliwie mniejsze zaangażowanie polskiego społeczeństwa w ukraińską walkę o wolność, niż to miało miejsce w roku 2004. Z rozmaitych przyczyn obecnie nastroje są dużo chłodniejsze, brak dawnego entuzjazmu i ducha solidarności. Podczas Pomarańczowej Rewolucji, widzianej w Polsce jako walka kolejnego bratniego narodu wyrywającego się z „Imperium zła”, z którego nasz kraj wyrwała się w roku 1989, Polacy zwyczajnie nie zwracali takiej uwagi na to, co w gorąco wspieranych działaniach społeczeństwa ukraińskiego mogło im nie odpowiadać, jak choćby odwoływanie się do symboliki UPA. Teraz, gdy nastroje są chłodniejsze i bardziej krytyczne, te elementy zaczynają być dostrzegane, uwypuklane i zwyczajnie uwierają. Chodzi zresztą nie tylko o różne wizje historii – nie może chyba nikogo dziwić, że Polacy zaczynają pytać, czemu mają popierać walkę kogoś, kto deklaruje, że w jego planach jest rewizja granic… Można uznać te deklaracje za niepoważne, ale przecież nie mogą one wzbudzać sympatii.

Wreszcie trzeci element, tym razem w formie przypuszczenia. Otóż dziennikarze, a może w ogóle – ludzie, chętnie posługują się schematami myślowymi. Tymczasem ostatnie rewolucje: w krajach Afryki Północnej, w Syrii, nauczyły nas, że czas rewolty to także czas dobry dla radykałów i że to oni często wychodzą z nich zwycięsko. To nauczyło społeczeństwa europejskie pewnej ostrożności, ale może także wrażliwości (przewrażliwienia?) na ten element ruchów rewolucyjnych, nawet tam, gdzie jego faktyczne znaczenie jest niewielkie.

Skutki wypowiedzi takich jak ta Tarasenki są więc w obecnej sytuacji dla sprawy ukraińskiej w Polsce fatalne. Wraz z głosami niektórych (podkreślam – tylko niektórych!) prawicowych dziennikarzy przesuwają one mianowicie dotyczącą Ukrainy debatę społeczno-medialną na zupełnie boczne, a w istocie marginalne także z punktu widzenia interesu polskiego, tory – zaczyna ona się koncentrować nie wokół praw człowieka i wolności oraz możliwości polskiego wsparcia dla Ukrainy, ale wokół ruchów radykalnych, ukraińskiego nacjonalizmu i antypolskich resentymentów. Polaków, już do tej pory dość zdystansowanych wobec wydarzeń na Ukrainie, coraz trudniej przekonywać do popierania Majdanu, w którym wraz z takimi wypowiedziami widzieć będą coraz bardziej miejsce działania sił Polsce wrogich (co nie jest prawdą, ale tłumaczenie tego to, także dzięki Tarasence, coraz trudniejsza i żmudniejsza praca). Jest też skutek długoterminowy, którego nie należy lekceważyć. Niezależnie od tego, jak skończy się rewolucja na Ukrainie (a z całego serca pragniemy, aby skończyła się zwycięstwem wolności i demokracji) Polacy i Ukraińcy będą żyć obok siebie, będą też rozmawiać o swojej historii. Jeśli w rozmowie tej dominować będą takie głosy, jak ten Tarasenki, czy – po polskiej stronie – księdza Isakowicza-Zalewskiego, to nie będzie to rozmowa łatwa, a z całą pewnością zamiast budować wzajemne zaufanie, będzie ona dobrym stosunkom wyłącznie szkodzić.